Jestem gruba, byłam gruba i gruba zawsze pozostanę. Nigdy tego nie zaprzeczę, a jeśli ktoś powiedziałby mi, że jest inaczej dosłownie wyśmieję go w twarz. Wyśmiałabym też każdego, kto jeszcze miesiąc temu powiedziałby mi, że można schudnąć wpieprzając bułki. A teraz? Jestem lżejsza o 4 kilo, a to oznacza 1/5 mojego pierwotnego celu, czy jak ktoś woli mojego minimum. Wydaje się niemożliwe, prawda? A jednak! Pod pewnym przymusem (no dobra, bądźmy szczerzy, że mi się nie chciało, zwłaszcza słysząc o bułach w ilościach hurtowych) trafiłam do bardzo rzeczowej pani doktor, która nie walnęła mi diety pt. 100 kcal (na takiej byłam i był to kompletny niewypał, bo organizm nie wyrabiał), a dała mi dietę, która wydawała mi się wręcz szokująca. 2600 kcal to przecież tak dużo! No, ale stwierdziłam, że jak już mam wydawać na lekarza kupę kasy to trzeba wziąć się za to porządnie.
Waga weszła w ruch i 5 razy dziennie jem porcję 100 g węglowodanów (buła) + 60 g białka, a w ramach obiadu ta porcja zwiększa się do 300 g ziemniaków/75 g ryżu, makaronu lub kaszy i 150 g białka. Mi to do dzisiaj wydaje się być dużo. Ostatnio nawet z przekąski zrezygnowałam (tak, jest jeszcze przekąska). Ale wiecie co? Widzę efekty. I co z tego, że cierpię widząc Wasze wszystkie fotki na Instagramie różnych pyszności? I co z tego, że w pracy wszyscy codziennie jędza jakieś pyszności, a ja siedzę nad swoją bułką? Wkręcam się. Chce mi się ćwiczyć, pilnuję się, szukam suplementów wspomagających dietę. No wariuję.
źródło |
Ale wiecie co? Zaczęłam mieć nadzieję. Że ludzie przestaną patrzeć na mnie jak na dziwaka. Że te wiszące spodnie się opłacają, bo potem będzie tylko lepiej. Bo jeśli przetrwam tęsknotę za czekoladą, jedzeniem indyjskim i schabowymi to może w ogóle będzie lepiej? I wiem, że może Was to mało interesować. Ale musiałam to napisać. Żeby mi trochę ulżyło, żeby liczyć na jakieś wsparcie. Wiecie... na chwilę obecną każda motywacja się przyda ;) Także trzymajcie kciuki! Do mojego minimum zostało jeszcze 16 kg!